Kiedyś obowiązkowa lektura nie tylko z przymusu szkolnego, ale również, a może przede wszystkim, z przymusu życiowego. Świat bowiem poznawało się przez opowieści, przez książki. Młodzież tęskniła za podróżami, za ciekawym życiem pełnym zdarzeń i przygód. Nie "ekstremalnym", ale ciekawym i nie po to, by się popisać i by pochwalić się całemu światu na "fejsie", czy "insta", ale po to, by doświadczyć czegoś wartościowego i kształcącego. Bowiem każdy podzielał przekonanie, że "podróże kształcą", a tymi podróżami były wędrówki w nieznane, a nie wyjazd "last minute" do "all inclusive". Po wyprawie zaś następowały opowieści, gawędy. Relacje z wypraw zapisywało się barwnym językiem, który wyobraźni czytelników stwarzał wspaniałe pole do popisu, a nie zalewało znudzonych oglądaczy tysiącami zdjęć i "filmików". To nie do wiary dzisiaj, ale prezentowana książka, choć nie ma jednego zdjęcia, to jednak daje obraz niemal rzeczywisty całej podróżniczej przygody. Współcześnie słowa zastąpiono natłokiem zdjęć i filmów robionych przez ekipy profesjonalistów i "poprawiane" komputerowo, a mimo to, a może tym bardziej, pozbawiony obrazów czytelnik "widzi", rozumie, pamięta i wie więcej niż oglądacz miziający paluszkiem ekran "smartfona" (może i dlatego też, że telefon jest bardziej "smart" niż jego półanalfabetyczny użytkownik, który choć na tyle patrzy, to przecież - mimo tysięcy przelatujących obrazów - prawie nic nie widzi, a już na pewno prawie nic nie rozumie). Opowieść podróżnika była cenna nie dlatego, że zawiera prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, ale dlatego, że rozpalała tęsknotę, by samodzielnie sprawdzić, jak wygląda świat. Wizja autora mogła być bardziej kreacją niż relacją, mogła być zdeformowana przez autorskie przekonania, przez ducha czasu, ale to tylko jeszcze bardziej drażniło ciekawość czytelników. Nie ważne, czy Kanada była taka, jaką ją zobaczył i opisał Fiedler, ważne, że "pachniała żywicą", co czuł każdy czytelnik, a wielu zatęskniło, by samemu sprawdzić, czy rzeczywiście.