Rodzice, którzy byli niezadowoleni ze sposobu, w jaki szkoła naucza ich dzieci, postanowili wziąć sprawę z swoje ręce i założyli coś na kształt prywatnej szkoły. Był rok 1907. Chcieli uczyć dzieci tak, by podziwiały, rozumiały i doświadczały. Sprawa wydawała się prosta, bo rodzicami - nauczycielami byli wybitni naukowcy. Jedną z "nauczycielek" była Maria Skłodowska-Curie. Szkołę nazwano "Spółdzielnią" i ... no właśnie. Trwała około roku, po czym dzieci odesłano z powrotem do tradycyjnej szkoły. Okazało się, że rodzice-geniusze nie mają czasu, ani możliwości, by do swoich obowiązków dołączyć jeszcze jeden, nawet tak sensowny. I to jest siła szkoły: nikt jej nie lubi (ani rodzice, ani dzieci) i stwarza problemy, ale dzieci bez szkoły są jeszcze większym problemem, nawet dla profesorów.
Książka to zapiski jednej z uczennic z lekcji fizyki (10 lekcji) - zajęć prowadzonych przez Noblistkę. Zwracamy uwagę na wspaniały charakter pisma uczennicy (w książce reprodukcje jej notatek i rysunków). Tak pisano w czasach, kiedy nie było mowy o dysleksji, dysgrafii i innych "dys-". Zamiast nich była kaligrafia, a dziecko miało się po prostu nauczyć ładnie pisać. I proszę - dzieci się uczyły!
Książka bardzo interesująca z różnych powodów. I jako świadectwo historyczne, ale i jako doświadczenie pedagogiczne oraz edukacyjne: doskonały materiał dla chcących nauczyć dzieci fizyki w niezwykły, wciągający sposób.