Słowa świętych, a obok cytaty z heretyków, bluźnierców, pogan, a nawet dewiantów. Coś jak szyderczy "Złoty łańcuch" św. Tomasza, bo upleciony zgodnie z "nakazami współczesności": by dostosować rzeczywistość nadprzyrodzoną do świata. Coraz słabiej brzmi u wyznawców posoborowej nauki, że "królestwo Moje nie z tego świata" - "Jam zwyciężył świat". W imię "ekumenizmu" zakrywana jest prawda, że "świat, to przestrzeń publiczna wroga Bogu". Książka może sprawić wrażenie chaotycznej zbieraniny, której jedynym celem jest uzasadnienie modernistycznego przymusu, by uznawać wszystkie poglądy religijne za równoważne (oczywiście z wyjątkiem tradycji katolickiej, która ma być zakazana). Każdy pogląd jest dopuszczalny, nie ma prawdy, nie ma fałszu. A zatem: co jest? Wygląda tak, jakby główną troską "kościoła nowego adwentu" było wykręcenie się od obowiązków, jakie nałożył na swych uczniów Jezus Chrystus. Oto bowiem ogromny wysiłek wkłada posoborowy Kościół w to, aby zapoznać i zakryć przed wiernymi Boże nakazy, które wymagają od nich jednoznacznego oddzielania prawdy od fałszu i wytrwałego służenia prawdzie - bezwzględnie i do końca ("niech mowa wasza będzie: Tak, tak; nie, nie", "Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie"). Hierarchowie, którzy przyjęli posoborową doktrynę, jak kapłani oskarżani przez Jezusa Chrystusa, odwracają się od niego (czym innym jest stanięcie placami do tabernakulum?) i, aby zakryć swoje przejście na stronę "świata", zmuszają wiernych, by ci nabrali przekonania, że w zasadzie powinni, jeśli nie wstydzić się swej wiary, to przynajmniej "taktownie" zachować ją jako sprawę czysto prywatną - prywatne "uczucie". Tylko co począć z nakazem Zbawiciela, by jego uczniowie nawracali "błądzących w ciemności": pogan, żydów, heretyków,... ("Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody")? Oto religijny ewenement w dziejach świata: posoborowa religia, która uczy, że inne religie są równie dobre, a nawet czasem lepsze! Tylko po co komu taka religia? Jaki sens ma religia, która sama siebie neguje? A sprawa nie jest błaha, bo tu nie chodzi o te, czy inne poglądy, tylko o to - jak to ujął O. Bonawentura - "czy się będzie zbawionym, czy potępionym". Co prawda nowoczesna religia, ustami "kapłanów nowej ewangelizacji i miłosierdzia" naucza, że nikt nie będzie potępiony, bo "piekła nie ma", ale chyba roztropniej przyjąć jednak naukę, którą Kościół głosił przez dwa tysiące lat i przypomnieć słowa Syna Bożego, że "tego, kto się mnie wyprze przed ludźmi, i ja się wyprę przed moim Ojcem, który jest w niebie", szczególnie zwracając uwagę piewców "ekumenicznego" dogmatu o wszechogarniającym i bezwarunkowym miłosierdziu na następujące zaraz potem słowa Zbawiciela: "Nie sądźcie, że przyszedłem przynieść pokój na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem i córkę z jej matką, a synową z teściową. I nieprzyjaciółmi człowieka będą jego domownicy. Kto miłuje ojca albo matkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godny. I kto miłuje syna albo córkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godny. Kto nie bierze swego krzyża i nie idzie za mną, nie jest mnie godny. Kto znajdzie swoje życie, straci je, a kto straci swoje życie z mego powodu, znajdzie je. Kto was przyjmuje, mnie przyjmuje, a kto mnie przyjmuje, przyjmuje tego, który mnie posłał." (Mat.10:32-42). Zaiste: to nie jest sprawa "poglądów" i "wolności sumienia" - tu chodzi o życie. Życie wieczne. Z Bogiem lub w potępieniu.